Czego tak naprawdę chcesz w chorobie? Na co zwracać uwagę?
Zatrzymaj się na chwilę. Tak serio. Zostaw to, co właśnie robisz — listę leków, plan terapii, lęk przed kolejnym nawrotem, frustrację, że znów coś nie wyszło. Zamknij oczy i zapytaj siebie jedno, pozornie proste pytanie:
Czego tak naprawdę chcę w tej chorobie?
Nie, to:
- Czego oczekują lekarze?
- Co wypada?
- Jak mam się zachować?
- Co powie Mama/Tata?
- Czym jest poprawa według psychiatry?
Tylko TY. Ty sam!
Z całym bólem, z całą historią, z tym chaosem w głowie, który czasem nie daje zasnąć albo przeciwnie — każe spać przez dwa dni.
Wiesz, to pytanie może się wydawać dziwne. Jakby chore. No bo kto normalny czegoś chce w chorobie? Przecież chorobę się leczy, pokonuje, przechodzi. A jednak… może właśnie w niej odkrywasz rzeczy, których wcześniej nie widziałeś? Może właśnie teraz, w tym nieprzewidywalnym, złożonym, kruchym stanie, coś w tobie próbuje się odezwać?
Niektórzy powiedzą, że pragnienia w chorobie to luksus. Że masz myśleć o przetrwaniu, a nie o „czymś więcej”. Ale szczerze? To właśnie to więcej pozwala przetrwać.
Ucieczka czy akceptacja?
Nie oszukujmy się — na początku prawie każdy chce jedno: żeby to wszystko zniknęło. Po prostu. Bez śladu. Budzisz się i wszystko wraca do „normalności”. Nie ma diagnozy, leków. Nie ma tej cholernej kontroli na oddziale, tych dziwnych spojrzeń znajomych, tego poczucia, że coś w tobie się zepsuło.
To zrozumiałe. To ludzka reakcja. Ucieczka to pierwszy mechanizm obronny.
Ale ucieczka ma jedną zasadniczą wadę: nie działa na dłuższą metę. Możesz udawać przed światem, możesz zakładać maski, możesz nawet sam siebie przekonywać, że „już jest dobrze”, ale głęboko w środku… wiesz. Wiesz, że nie jesteś tam, gdzie naprawdę chcesz być.
I tu wchodzi akceptacja — to trudne słowo, które często brzmi jak wyrok. Ale wiesz co? Akceptacja to nie kapitulacja. To nie powiedzenie sobie: „Już zawsze tak będzie, nic się nie zmieni”.
To raczej powiedzenie: „To jest moja rzeczywistość. Z tym dziś pracuję. Nie muszę tego lubić, ale mogę się nauczyć z tym żyć — na własnych warunkach”.
Co daje akceptacja?
- Zmniejsza napięcie – przestajesz walczyć z samym istnieniem choroby.
- Ułatwia podejmowanie decyzji – bo nie musisz już udawać, że jesteś kimś innym.
- Daje siłę – paradoksalnie, bo przestajesz ją marnować na ucieczkę.
Pewien pacjent powiedział mi kiedyś: „Kiedy zaakceptowałem, że mam schizofrenię, pierwszy raz od lat poczułem ulgę. Bo przestałem się bać, że ktoś mnie ‘odkryje’”. I to było piękne.
Pragnienie spokoju… ale jakiego?
„Chcę spokoju”. Tylko… co to tak naprawdę znaczy?
Spokój farmakologiczny? – czyli nie mam objawów, bo leki robią robotę. OK, ale czy czuję się żywy?
Spokój duchowy? – czyli akceptuję to, czego nie mogę zmienić i uczę się wdzięczności. Piękne, choć nie zawsze łatwe.
Spokój relacyjny? – czyli ludzie mnie nie oceniają, mam wokół siebie wspierające osoby. To już wyższa szkoła jazdy.
Problem w tym, że często dążymy do ciszy, a nie do prawdziwego spokoju. Chcemy, żeby zniknęły głosy, lęki, paranoje, ale nie pytamy, co może je zastąpić. A przecież pustka nie jest spokojem. Cisza bez treści to nie pokój – to martwota.
Więc jak osiągać spokój?
- Mindfulness – nie jako moda, tylko sposób powrotu do tu i teraz.
- Zdrowy rytm snu i czuwania – tak nudne, że aż genialne.
- Wyznaczanie granic – tak, masz prawo powiedzieć „nie” nawet bliskim.
- Fizyczny ruch – ciało uspokaja umysł bardziej, niż nam się wydaje.
Spokój to nie brak dźwięku. To obecność sensu.
Czy chcesz być „normalny”?
To pytanie, które ciągle się przewija: „Czy ja jeszcze mogę być normalny?”
Często towarzyszy temu żal: „Kiedyś byłem zupełnie inny. Miałem energię, znajomych, cele. Teraz… już nic nie jest jak dawniej”. I to też jest zrozumiałe. Choroba psychiczna, zwłaszcza przewlekła, potrafi zawłaszczyć życie jak toksyczny partner: po cichu, powoli, skutecznie.
Ale pozwól, że zadam ci pytanie pomocnicze:
Co to właściwie znaczy być „normalnym”?
Bo jeśli „normalność” to:
- tłumienie emocji.
- pracowanie ponad siły.
- udawanie, że wszystko gra.
- niedzielna hipokryzja w rodzinie.
To może nie warto?
Może bardziej warto być:
- autentycznym, nawet jeśli dziwnym?
- świadomym, nawet jeśli z diagnozą?
- obecnym, nawet jeśli nie w pełni „wydajnym”?
Nie chodzi o to, żeby wymazać siebie sprzed choroby. Ale żeby nauczyć się widzieć siebie teraz — nie jak usterkę, tylko jak człowieka w procesie.
Pragnienie zrozumienia – przez innych i siebie
To jedno z najgłębszych pragnień w chorobie: zrozum mnie.
Nie diagnozuj mnie, klasyfikuj. Nie mów mi: „To tylko urojenie” albo „to ci się tylko wydaje”.
Zrozum. Posłuchaj. Po prostu bądź.
Tyle że… ludzie rzadko potrafią to dać. Bliscy się boją. Lekarze nie mają czasu. Terapeuci – jeśli dobrze trafisz – mogą, ale i oni mają swoje ograniczenia.
Więc jak samemu siebie zrozumieć?
- Prowadź dziennik – pisz bez filtra, codziennie.
- Ucz się swojego schematu – co cię wytrąca, co uspokaja.
- Mów o sobie na głos – nawet do lustra, to nie wstyd.
- Znajdź grupę wsparcia – online, offline, jakąkolwiek.
Zrozumienie siebie to nie „ogarnianie” wszystkiego. To raczej umiejętność powiedzenia: „Nie wiem jeszcze, co się dzieje, ale jestem przy sobie”.
Władza nad sobą – czyli kontrola czy autonomia?
Często słyszymy: „Musisz mieć kontrolę nad chorobą”. Ale to słowo – kontrola – potrafi być pułapką. Bo kojarzy się z żelaznym reżimem, z brakiem luzu, z ciągłym napięciem.
A może lepiej mówić o autonomii?
Nie musisz kontrolować każdego objawu. Ale możesz odzyskiwać wpływ. Decydować o tym, co robisz z tym, co się dzieje.
Przykład:
Nie kontrolujesz natrętnych myśli — ale możesz wybrać, czy w nie wchodzisz.
Nie kontrolujesz wahań nastroju — ale możesz zdecydować, że dzisiaj po prostu się umyjesz i wyjdziesz na 5 minut na balkon.
Małe rzeczy. Ale to one budują poczucie: „To ja tu jestem gospodarzem”.
Bliskość – najtrudniejsze pragnienie?
Niewiele rzeczy w chorobie psychicznej boli tak bardzo, jak samotność.
Nie taka fizyczna, że nikogo nie ma obok. Tylko taka głęboka – że nie ma nikogo, kto naprawdę wie, co się z tobą dzieje.
I pojawia się pytanie: czy ktoś może mnie pokochać, kiedy sam siebie czasem nie ogarniam?
Krótka odpowiedź: tak.
Dłuższa: nie jest to łatwe, ale możliwe. Bo bliskość to nie tylko „bycie fajnym”. To też odwaga do bycia widzianym – z całym chaosem, lękiem, bólem.
I wiesz co?
Niektóre z najpiękniejszych związków, jakie znam, wyrosły z trudnych historii. Z otwartości. Z rozmów w środku nocy, kiedy wszystko się rozpada, ale ktoś ci mówi: „Nie odchodzę. Jestem tu”.
Tak, to ryzyko. Ale to też lek. Najlepszy.
Gdzie możesz szukać sensu?
- W pomaganiu innym – nawet jeśli to tylko komentarz na forum.
- W opowiadaniu swojej historii – bo twoja perspektywa ma znaczenie.
- W tworzeniu – pisanie, rysowanie, śpiewanie, cokolwiek.
- W codziennych rytuałach – herbata, spacer, ulubiony serial.
Sens nie zawsze musi być wielki. Czasem wystarczy, że rano masz powód, żeby wstać z łóżka.
Małe kroki, wielkie zmiany?
Nie chodzi o to, żeby teraz wszystko zmienić. Nie musisz od razu wiedzieć, czego dokładnie chcesz. Ale możesz zbliżać się do siebie — krok po kroku.
- Zapisz sobie to pytanie: Czego ja dziś potrzebuję najbardziej?
- Daj sobie przestrzeń, żeby nie znać odpowiedzi od razu
- Zobacz, jak zmieniają się twoje pragnienia z dnia na dzień
- Nie oceniaj ich – po prostu bądź ich ciekaw
Pragnienia są jak kompas – nie mapa. Nie musisz mieć wszystkiego rozpisanego. Wystarczy, że wiesz, w którą stronę chcesz iść.
Na koniec – nie będę robić wielkiego podsumowania. Nie będę cię przekonywać, że wszystko będzie dobrze (choć bardzo tego chcę). Nie dam też „5 kroków do szczęścia w chorobie” – bo to byłaby tania recepta na coś zbyt złożonego.
Zadam ci tylko jedno pytanie. Najprostsze i najważniejsze:
Czego tak naprawdę chcesz w chorobie?
Nie spiesz się z odpowiedzią.
Bo ona może Ci uratować życie!