Kto Cię inspiruje do zmiany każdego dnia?

Kto Cię inspiruje do zmiany?

Kto Cię inspiruje do zmiany każdego dnia?

Co jest najtrudniejsze w schizofrenii? Nie głosy. Nie dziwne cienie przemykające kątem oka. Nawet nie to bolesne uczucie paranoi w żołądku. Najtrudniejsze jest to jedno proste pytanie, które wszyscy zadają: „Co teraz robisz? Jaki jest plan?”.

Zamierasz na środku ulicy. Twój umysł, ten zdradziecki powiernik, który zna wszystkie twoje sekrety, zaczyna chichotać. Syczy: „Plany? Czy oni myślą, że TY masz PLANY?”. I tak wszystko przed tobą – przyszłość, tydzień, a nawet godzina – zamienia się w gęstą, czarną smołę, w której się tarzasz i miotasz. Zmiana? Rozwój? To słowa z innego języka, języka tych, którzy mają twardy grunt pod nogami. Mój grunt to bagno. Często udaje asfalt, ale to tylko chwila, iluzja, po której znów padasz na kolana.

A jednak… a jednak jestem tutaj. Piszę to. Oddycham. Czasami nawet szczerze się śmieję, nie tylko chichocząc, jak zwykle tylko dla innych. Coś jest inaczej. Coś lub ktoś musiał mnie zmienić. I nie był to tylko ten jeden, wstrząsający moment „aha!”. To było bardziej jak układanie gigantycznej, bezkształtnej układanki w ciemnym pokoju. Czasami znajdujesz element. Czasami ktoś sięga przez drzwi i daje ci dokładnie ten właściwy.

Opowiem ci o tych fragmentach. O moich inspiracjach. To nie jest lista guru od samopomocy. To o wiele bardziej osobista, chaotyczna i… bardziej ludzka historia.

Wynalazek zwany paranoją?

Zacznijmy od sedna. Od tego, co wszyscy kojarzą ze schizofrenią: paranoi.

To nie jest po prostu „nieufność”. To uczucie. To tak, jakby całe Twoje ciało stało się jednym gigantycznym organem zagrożenia. Każdy nerw jest odsłonięty. Twój mózg nieustannie przetwarza dane, szukając wzorców, teorii spiskowych i ukrytych znaczeń. Czy ktoś się śmieje na ulicy? Czy śmieje się z ciebie? Czy ten samochód stoi zaparkowany przed twoim domem drugi dzień z rzędu? Zdecydowanie jesteś obserwowany. Czy lekarz przepisuje ci leki? To wszystko jest częścią eksperymentu.

To życie jest opisywane jako ciągły, wyniszczający stan wojny. A jaką inspirację możesz czerpać z wojny?

Inspiracja numer jeden: Paranoja jako źródło supermocy?

Wiesz co? Z czasem, lata później, zauważyłem pewien… perwersyjny schemat. Mój umysł, ten mistrz teorii spiskowych, był niesamowicie kreatywny. Łączył fakty w sposób, który „rozsądnym” ludziom nawet by nie przyszedł do głowy. Oto geniusz. Zły, toksyczny geniusz, ale jednak geniusz.

I to jest pierwsza iskra inspiracji. Co by było, gdybyś mógł wykorzystać tę samą maszynę, która generuje paranoję, do innych celów? W końcu to niesamowicie potężny mechanizm rozpoznawania wzorców i tworzenia historii.

Zacząłem od małych eksperymentów. Kiedy paranoja mówiła: „Listonosz wie”, odpowiadałem: „Dobrze. A co, jeśli będzie wiedział coś dobrego? Może dobre wieści dla mnie? Może podwyżkę?”. Wiem, że to absurd. To był przełom. To był pierwszy raz, kiedy próbowałem wykorzystać swoją chorobę – nie tylko nosić ją ze sobą – jak młotek.

Zacząłem wykorzystywać ją kreatywnie. Czy powinienem pisać? Paranoja podpowiada mi, że czytelnicy będą kraść moje myśli. Dobrze. A co, jeśli… celowo zasieję te myśli w ich umysłach? W tak piękny, wzruszający sposób, że nie będą mogli przestać o nich myśleć? Tak właśnie paranoja przekształca się… w empatię… Lęk przed byciem czytanym przekształca się w pragnienie bycia zrozumianym.

To nie jest pozytywne myślenie. To pozytywne przetwarzanie. To alchemia umysłu. Bierzesz truciznę i próbujesz zrobić z niej lekarstwo. Czasami to nie działa. Czasami zostaje Ci tylko brudna szmata pokryta trucizną. Te kilka razy, kiedy to działa… czujesz się jak magik, który przechytrzył samego diabła.

Prowadzę coś, co nazywam „dziennikiem paranoi”. Brzmi to złowieszczo, ale tak naprawdę to mój dziennik terapeutyczny. Kiedy atak paranoi staje się zbyt intensywny, siadam i planuję cały spisek, w który wierzy mój umysł. Każdy szczegół. Agent w niebieskim płaszczu. Kod z reklamy chipsów ziemniaczanych. Wielki teatr absurdu.

A potem, godzinę lub dni później, wracam do tego samego opisu i próbuję znaleźć alternatywne, neutralne lub pozytywne wyjaśnienie. Mężczyzna w niebieskim płaszczu. Może po prostu lubi niebieski. Reklama chipsów ziemniaczanych. Po prostu głupota.

I to jest wyczerpujące. To trening mózgu jak chodzenie na siłownię. Za każdym razem trenujesz mięsień. Mięsień wątpliwości. Szepcze: „Może jednak nie?”. I ten szept w końcu staje się drugim głosem w twojej głowie. Głosem, który możesz kontrolować.

Głosy. W mediach wszystkie są dramatycznymi, złowieszczymi szeptami, które podżegają do zła. Moja rzeczywistość jest… o wiele bardziej przyziemna. Być może właśnie dlatego moja definicja jest tak przerażająca.

W twojej głowie rozgrywa się reality show. Aktorzy: krytyk („Jesteś idiotą!”), alarmista („Zaraz się coś złego stanie!”), a od czasu do czasu komentator („O, myjesz zęby. Zamierzasz je zniszczyć?”). Szkoda, że ​​nie ma wyłącznika. Nie można ich po prostu uciszyć. Zamiast tego siedzą tam, kręcąc się w nieskończonej, otępiającej pętli, mówiąc o tobie.

Jak mógłbym usłyszeć swoje myśli, gdybym nie potrafił ich słuchać?

Pewnego dnia terapeuta powiedział coś, co zmieniło wszystko: „Nie musisz wierzyć w to, co mówią głosy. Możesz ich SŁUCHAĆ”.

To mnie zszokowało. Słuchać? Całe życie starałem się je blokować!

Terapeuta miał na myśli słuchanie w sposób, w jaki antropolog słucha obcej kultury badanej w terenie – nie osądzając ani nie oceniając, ale z ciekawością.

Zapisałem więc to, co mówili. Oczywiście nie jako objawioną prawdę, ale jako dane. I po kilku tygodniach zauważyłem pewne wzorce. Głos krytyka stawał się głośniejszy, gdy byłem wyczerpany. Paniczny szaleniec szalał w noc przed moim wyjazdem.

I wtedy zrozumiałem: Głosy nie były przyczyną mojego cierpienia. Były objawem. Były jak migająca czerwona lampka ostrzegawcza w samochodzie, gdy silnik się przegrzewa. Zamiast zaklejać lampkę taśmą, zacząłem się uważniej przyglądać. Czy jestem zmęczony? Czy może potrzebuję bardziej relaksującego, mniej stymulującego towarzystwa?

Głosy stały się moim osobistym systemem ostrzegawczym. Gniewne, irytujące, przerażające – ale wciąż obecne. Zamiast z nimi walczyć, zacząłem ich używać do kontrolowania siebie. Kiedy słyszę krytyka, wiem, że mam niską samoocenę i muszę zrobić coś, co przyniesie mi radość. Kiedy odzywa się panikarz, wiem, że jestem przestymulowany i potrzebuję odpoczynku.

To jak próba oswojenia dzikiego zwierzęcia. Nigdy nie będzie zwierzakiem domowym. Nadal będzie gryźć. Ale teraz wiesz, jakich ruchów unikać, gdy jest głodne.

Brzmi to dziwnie, ale pomogło mi to oddzielić te głosy od siebie. Nadałem im imiona. Krytyk ma na imię „Stanisław”. Paniczny głos ma na imię „Błażej”. Więc kiedy w mojej głowie rozbrzmiewa „Jesteś idiotą”, mogę pomyśleć: „Och, to tylko Stanisław. Zawsze tak mówi, kiedy jestem głodny”. To odbiera im moc. Nie są już wszechogarniającą prawdą o mnie. To znów tylko Stanisław jęczy.

Stają się czymś niezależnym, przynajmniej w moim umyśle, i tworzą psychologiczną przestrzeń. Przestrzeń, w której w końcu mogę mówić.

Ogromna dziedzina. Farmakologia w schizofrenii. 

Przez lata postrzegałem leki jako „kajdany” – otępiające, odczłowieczające; zamieniały mnie w warzywo. Uwolnienie, gorsze niż sama choroba.

Brałem je, bo musiałem; inaczej wylądowałbym w szpitalu. Ale nienawidziłem tego uczucia. Tłumione emocje, spowolnione myślenie. Cały świat owinięty w watę. Gdzie była przestrzeń na inspirację? Na zmianę? Czujesz się jak aktor, który został pozbawiony wszelkich emocji i teraz ma grać samego siebie. Punkt zwrotny nastąpił, gdy przestałem utożsamiać leki z „leczeniem”. Bo mnie nie leczy. Tylko mnie stabilizuje. To ogromna różnica.

Wyobraź sobie, że próbujesz zbudować dom na bagnach. Zapadasz się coraz głębiej w błoto. Leki nie zamieniają bagna w twardy grunt, ale zapewniają stabilność fundamentom: nadal stoisz na bagnach, ale masz stabilną podstawę, na której możesz budować.

Leki dały mi tę podstawę. Nie zapadałem się już tak głęboko, by dostrzec inne możliwości: terapię, samopomoc, relacje. Leki nie pomagają, gdy jesteś w szponach psychozy. Pomagają, gdy leki utrzymują cię na powierzchni.

Nastawienie pacjenta musi się zmienić. Zamiast myśleć: „Biorę leki, żeby wrócić do normy”, musisz pomyśleć: „Biorę leki, żeby mieć wystarczająco dużo przestrzeni mentalnej, by pracować nad sobą”. To już nie jest cel sam w sobie. To środek. Narzędzie. I jak z każdym narzędziem, musisz nauczyć się go używać. Znajdź dawkę, która Cię ustabilizuje, nie zmieniając Twojej osobowości. To proces. Czasami bolesny…

Nie chodzi o same leki. Chodzi o świadomość, że mam narzędzie, które pozwoli mi odzyskać kontrolę nad moim życiem, zamiast po prostu walczyć o przetrwanie w tym bagnie. 

Schizofrenia to piekielna samotność!

Nie jestem typem człowieka, którego inspirują wybitni mówcy motywacyjni. Inspiruje mnie pani w sklepiku na rogu, która widuje mnie codziennie od lat i zawsze mówi „Dzień dobry” tym samym tonem. Ciepło. Nie ma pojęcia, że ​​jej głos jest dla mnie jak skała. Że jej niezachwiana życzliwość jest dowodem na to, że świat nie jest wrogi. To jest inspiracja. Cicha, nieświadoma, ale potężna.

Rodzina inspiruje mnie tym, że nigdy nie próbuje mnie „naprawić”. Kiedy mówię mu, że słyszę głosy, nie mówi: „Weź się w garść”, ale raczej: „Co oni mówią? Co myślisz?”. Potwierdza, że ​​moje postrzeganie jest dla mnie prawdziwe. I w tym potwierdzeniu znajduję siłę, by z nim walczyć.

A są też tacy, którzy trzymają przede mną lustro. Mój terapeuta może być w tym mistrzem. Kiedy opowiadam mu o moich teoriach spiskowych, nie mówi po prostu: „To bzdura”. Pyta: „Co ta paranoja może oznaczać w odniesieniu do twoich potrzeb? Czy może potrzebujesz poczucia bezpieczeństwa? Czy może potrzebujesz większej kontroli?”. Pokazuje mi, że najbardziej przerażającym objawem może być zniekształcony krzyk wewnętrznego cierpienia, który słyszy doskonale.

I wreszcie – inni, którzy doświadczyli tego samego. Spotkania grupy wsparcia. Słyszenie kogoś mówiącego: „Czuję to samo” – coś nie do opisania. Po latach poczucia zagubienia, jakby na obcej planecie, nagle przestajesz być sam. Ich historie, ich porażki, a nawet sukcesy, te najmniejsze – czysta inspiracja. Skoro ONI mogli zrobić krok, ty też możesz.

Kiedyś narysowałam mapę mojego świata społecznego. „Ja” w centrum. Potem kółka. W pierwszym kółku – ludzie, którym całkowicie ufam i przed którymi nie muszę się ukrywać, może ze dwie. W drugim – ludzie, którzy są mili, ale nie znają całej prawdy (rodzina, kilku przyjaciół). W trzecim – obcy, powierzchowne spotkania (sklepikarz, listonosz).

Nic na tej mapie nie ma nic wspólnego z samotnością. Chodziło o rozpoznanie, gdzie mogę uzyskać potrzebną pomoc i zrozumienie, że każde kółko jest ważne. Dlatego czasami proste „Dzień dobry” w trzecim kółku dawało mi więcej siły niż głęboka rozmowa w pierwszym, ponieważ dawało mi poczucie więzi z większą społecznością.

Tracisz nie tylko świat, ale i siebie; swoje wspomnienia, swoje pragnienia, swoją tożsamość – wszystko staje się podejrzane. Jak mogę być sobą, skoro mój umysł mnie okłamuje? Odkryłem, że kreatywność potrafi składać i rozkładać słowa, obrazy, a nawet klocki LEGO. Tworzysz, uciszasz głosy. Jesteś tylko ty i praca. To staje się medytacją. Nie ucieczką, ale odkryciem.

Piszę. Nawet w tak gorączkowym strumieniu świadomości jak ten, odnajduję na nowo swój głos. MÓJ głos. Układam słowa. Ustalam rytm. To akt, sposób kontrolowania fragmentu rzeczywistości z absolutną władzą. A w schizofrenii, gdzie poczucie utraty kontroli jest wszechobecne, takie drobne akty tworzenia są buntem. Oporem.

Nie do końca. Nie chodzi o stworzenie arcydzieła, ale o stworzenie go samemu. Chodzi o koncentrację. O zatracenie się w akcie. W tym momencie nie jestem „schizofrenikiem”. Jestem „kimś, kto pisze”. A to ogromna różnica. W tym tkwi moja największa inspiracja: nie zewnętrzna siła, ale wewnętrzna potrzeba tworzenia siebie dzień po dniu z pozostałych elementów. Odkrywania piękna w niedoskonałości; wykorzystywania chaosu jako siły napędowej.

Od kogo czerpię inspirację do zmiany? Od Stanisława, mojego wewnętrznego krytyka, którego obecność zmusza mnie do szukania wewnętrznego obrońcy. Kobieta w supermarkecie inspiruje mnie, ponieważ jej skromna życzliwość jest znakiem, że świat wciąż ma sens. Leki inspiruje mnie, ponieważ ich chemiczny chłód daje mi poczucie głębokiego ciepła. Moja terapeutka inspiruje mnie, ponieważ rozumie moje szaleństwo jako wołanie o pomoc.

A przede wszystkim inspiruję siebie. Tego, który wstaje po każdej nocy psychozy i próbuje od nowa. Ten, kto znajduje siłę, by napisać kolejne zdanie. Ten, który mimo wszystko wierzy, że zmiana jest możliwa.

Wychodzenie ze schizofrenii nie jest łatwe. To raczej taniec po śliskiej ścieżce. Potykasz się. Potykasz. Są jednak chwile, nawet jeśli tylko przez kilka taktów, kiedy czujesz, że naprawdę tańczysz. I dla takich chwil warto się podnieść i spróbować jeszcze raz. Powinieneś szukać inspiracji w każdym zakamarku swojego umysłu, nawet w najciemniejszym.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Scroll to top