Jak kształtujesz siebie, jako chorego?

Jak kształtujesz siebie, jako chorego psychicznie?

Jak kształtujesz siebie, jako chorego psychicznie? W jaki sposób definiujesz swoją tożsamość jako osoby doświadczającej choroby psychicznej?

Nie istnieje żaden przewodnik po doświadczeniu choroby psychicznej. Nie ma rozdziałów szczegółowo opisujących proces rekonstrukcji siebie, gdy rzeczywistość zaczyna rozpadać się na fragmenty, których nie da się ponownie złożyć. Każdy dzień to badanie siebie, do którego nie ma żadnych wcześniejszych instrukcji. Czy potrafisz utożsamić się z tym doświadczeniem? Budzisz się rano, niepewny swojej tożsamości – i tego, czy świat, w którym się budzisz, pozostaje taki sam, jak ten, który pamiętasz.

Schizofrenia to termin brzemienny w skutki, niczym skała, której niełatwo wyrwać z serca. Słysząc słowo „schizofrenia”, ludzie często wyobrażają sobie osobę rozmawiającą z pustą ścianą, kogoś uciekającego przed niewidzialnym głosem lub kogoś, kto skrywa lęk przed własnym cieniem. Ja istnieję w przestrzeni pomiędzy – uwięziony między rzeczywistością postrzeganą przez innych a głębokim, żywym i namacalnym światem, którego doświadczam.

To właśnie w tej przestrzeni definiuję swoją tożsamość.

Jaka jest moja tożsamość, gdy mój umysł się dzieli?

Schizofrenia nie tylko „usuwa” tożsamość, ale wręcz ją poszerza. Przypomina to posiadanie wielu wersji siebie, z których każda walczy o pierwsze miejsce. Czasami uosabiam to opanowane i analityczne „ja”, które skrupulatnie analizuje każdy szczegół. Innym razem przypominam przerażone dziecko, odbierające dźwięki, których inni nie dostrzegają. Co więcej, zdarzają się chwile, gdy manifestuję się jako zupełnie inna osoba, osoba wierząca, że ​​może komunikować się z Bogiem lub kosmosem.

Ta sytuacja jest pozbawiona jakiegokolwiek pierwiastka romantyzmu; nie ucieleśnia poetyckiej wrażliwości, lecz raczej nieustannej walki z percepcją. Każdego dnia uświadamiam sobie, że moje obserwacje i odczucia nie zawsze odzwierciedlają rzeczywistość. Najtrudniejszym aspektem tej konkluzji jest uznanie, że własny umysł jest zdolny do oszustwa.

Pielęgnuję swój rozwój osobisty, uznając, jak ważne jest, by nie ufać całkowicie moim wewnętrznym myślom. Jak to rezonuje? Choć zaufanie do siebie jest niezbędne, równie ważne jest zachowanie pewnej dozy ostrożności. Ta koncepcja przypomina doświadczenie trzymania kompasu; czasami wskazuje on północ, a innym razem może prowadzić w przepaść.

Jednak z biegiem czasu człowiek nabywa zdolności dostrzegania subtelnych znaczeń kryjących się za wypowiadanymi słowami.

Sposób, w jaki postrzegają mnie inni…

Omówienie koncepcji „kształtowania siebie” jest nierozerwalnie związane z obecnością innych. Ludzie stanowią odbicie – choć zniekształcone – ale jednak odbicie. Po otrzymaniu diagnozy po raz pierwszy obserwowałem miny lekarzy, członków rodziny i przyjaciół. Każda perspektywa była inna; niektórzy postrzegali mnie jako ofiarę, inni jako dziwaka, a jeszcze inni jako zagrożenie. Nikt jednak nie rozpoznał mojego prawdziwego „ja”.

W ten sposób kształtuję swoją tożsamość poprzez relacje interpersonalne. Angażowanie się w dialog z osobami, które pozostają obecne, gdy omawiam głosy, pozwala na to kształtowanie. Pokładając zaufanie w tych, którzy pokazują, że można doświadczyć choroby bez konieczności bycia „gorszym”, rozwijam się dalej.

Dezintegracja i rekonstrukcja?

Schizofrenia wykracza poza samą klasyfikację jako choroba; reprezentuje proces dezintegracji i późniejszej rekonstrukcji rzeczywistości. Każdy epizod i nawrót przypomina scenariusz, w którym rozbija się lustro, a towarzyszy temu instrukcja, aby złożyć je ponownie bez użycia kleju. W tym przedsięwzięciu próbujesz zebrać fragmenty, z których niektóre ranią twoje dłonie, a inne układają się dopiero po zmianie perspektywy.

W takich chwilach pielęgnuję poczucie pokory wobec własnego umysłu. To osobliwe – w społeczeństwie, które zachęca nas do „zachowania kontroli”, schizofrenia ujawnia zwodniczą naturę tej kontroli. Czasami człowiekowi wydaje się niemożliwe panowanie nad własnymi myślami, a jednak wciąż istnieje potrzeba funkcjonowania w jakimś zakresie.

Następnie wracam do podstaw. Zwracam się ku utrwalonym nawykom, kojącemu ciepłu herbaty, zapachowi świeżo pościelonego łóżka i ciszy, która istnieje między zdaniami. Te proste elementy służą mi zakotwiczeniu w rzeczywistości. To nie filozofia ani motywujące frazy zapewniają mi to ugruntowanie, lecz konkretne i namacalne aspekty życia.

Czasami zastanawiam się, czy osoby w dobrym zdrowiu postrzegają świat w podobny sposób – patrząc na niego w delikatnych i bezcennych fragmentach. To może rzeczywiście stanowić sedno choroby: uświadomienie sobie, że świat nie jest całością, lecz czymś, co wymaga codziennej rekonstrukcji.

Głosy – przeciwnicy czy mentorzy?

Nie będę udawać ignorancji – głosy reprezentują jeden z najbardziej intymnych wymiarów schizofrenii. Choć nie każdy ich doświadcza, ci, którzy ich doświadczają, rozumieją, że stanowią one pomost między jednostką a światem zewnętrznym. Głosy te mogą stanowić komentarz, czasami drwić, a nawet przynosić ukojenie. Mogą przypominać szkodliwego towarzysza, posiadającego wgląd we wszystkie twoje słabości.

Początkowo pragnąłem je stłumić za pomocą leków, terapii i osobistej walki. Jednak z czasem zrozumiałem, jak ważne jest słuchanie ich z nowej perspektywy. Nie miały być postrzegane jako prorocy ani zwiastuni objawionej prawdy; były raczej odbiciem niewyrażonych uczuć w moim wnętrzu. Głosy te przypominają cienie emocji, których nie sposób wyrazić słowami.

Zamiast angażować się w konflikt, staram się szukać zrozumienia. Pielęgnuję swoją tożsamość poprzez proces negocjacji z własnymi myślami. Czasami przybiera to formę dialogu, innym razem przypomina walkę. Jednak niezmiennie jest to relacja.

Czy można to uznać za szaleństwo? Być może. Jednakże, jeśli zidentyfikujemy to po właściwej nazwie, takie szaleństwo również da się kontrolować.

Podejścia terapeutyczne…

Terapia to specyficzne środowisko. Z jednej strony, stajemy przed osobą wyposażoną w narzędzia niezbędne do uzyskania pomocy. Z drugiej strony, pojawia się wyzwanie, jakim jest omawianie spraw wymykających się werbalnemu wyrażeniu. Jak artykułować doświadczenia zachodzące w umyśle, które nie dają się ująć w słowa?

Kształtuję swoją tożsamość poprzez język, dążąc do odkrycia słów, które wyrażają chaos, zachowując jednocześnie jego znaczenie. Czasami terapeuta pyta: „Jakie odczucia pojawiają się, gdy komunikują się głosy?”. Moja odpowiedź brzmi: „To tak, jakbym miał w sobie radio, którego nie potrafię uciszyć”.

Zabawne jest to, że te metafory pełnią istotną rolę pomocniczą. Nadając czemuś nazwę, sprawiamy, że przestaje ono być potworem czającym się w cieniu. Ten proces nadaje mu formę, pozwalając na konfrontację z nim i pojednanie się z nim.

Samostygmatyzacja?

Nie wiem, co jest trudniejsze: choroba psychiczna czy konieczność życia z tym, jak o niej myślisz. Wiesz, nie tylko ludzie będą cię stygmatyzować. Ty też będziesz. To tak, jakbyś miał w sobie głos, który mówi: „Jesteś gorszy”. Nawet jeśli nie chcesz, nawet jeśli z tym walczysz.

Kiedyś nienawidziłem siebie za to, że nie jestem – „normalny”. To słowo mnie prześladowało – normalny. Co to w ogóle znaczy? Czy to znaczy, że ktoś wstanie rano, pójdzie do pracy, wróci do domu, obejrzy program telewizyjny i zaśnie bez ogromnego strachu, że świat się jutro zawali? Jeśli tak, to ja nigdy taki nie będę. Ale może to nie jest problem.

Zrozumienie tego zajęło mi lata. Bo trzeba zaakceptować chorobę, to znaczy zaakceptować, że nie jest się tym, kim się myślało. To rodzaj żałoby – po sobie, przed diagnozą.

Niektórzy mówią: „Nie definiuj siebie przez chorobę”. A ja myślę – jak mogę się nie definiować, skoro ona definiuje moje dni, marzenia, relacje, myśli? Nie chodzi o to, żeby udawać, że jej nie ma. Chodzi o to, żeby znaleźć w niej sens.

Samostygmatyzacja to trucizna, którą sam sobie wypijasz. Powtarzasz sobie, że nie zasługujesz na miłość, sukces, spokój, a potem zastanawiasz się, dlaczego nikt ci tego nie daje. Może dlatego, że to ty zamykasz za nimi drzwi.

Pozwalam sobie to kształtować, uczę się powoli otwierać drzwi. Jedno i drugie – pewność siebie to nie luksus – to codzienna praktyka.

Życie codzienne.

Każdy dzień ze schizofrenią przypomina balansowanie na linie. Każdy krok trzeba przemyśleć. Z zewnątrz wygląda to banalnie: wstawanie, mycie, jedzenie, zakupy. Jednak dla mnie czasami to jak wyprawa na Mount Everest.

To właśnie w takich czynnościach kształtuję siebie. Parząc herbatę, zmywając naczynia, spacerując bez celu. To nie są tylko rytuały – to kotwice. Ponieważ schizofrenia zaciera granice tego, co rzeczywiste, a rytuały je na nowo kreślą.

Czasami, gdy czuję, że wszystko wokół mnie „się rozpada”, skupiam się na dotyku. Na dotyku chłodnego kubka, fakturze miękkiego koca, rytmie mojego oddechu. W ten sposób odnajduję drogę powrotną do teraźniejszości.

Choroba wymaga tak wiele – spontaniczności, pewności siebie, spokoju. Ale daje też coś, czego nie da się kupić: świadomość każdej, nawet najkrótszej chwili jasności.

Kiedy „normalni” ludzie szukają tego „sensu życia”, ja po prostu idę i odnajduję sens w najdrobniejszych rzeczach.

LEKI! 

Bez leków nie ma schizofrenii. I nie ma też całkowitej akceptacji. Bo, powiedzmy sobie szczerze, leki to problem nacechowany emocjonalnie – równowaga między milczeniem a otępieniem.

Na początku traktowałem je jak wyrok. Wymuszony, z wielką złością. Bo jak można zaakceptować, że aby zachować „siebie” w całości, potrzebne są środki chemiczne? Czułem, jakbym tracił część siebie – tę iskrę, tę intensywną percepcję świata. Ale z czasem zrozumiałem: to nie strata, to filtr.

Leki mnie nie odbierają – one tylko uspokajają burzę. Dają wystarczająco dużo przestrzeni do oddychania, gdy fala się odnawia. Nie zawsze sprzyjają. Są chwile, kiedy czuję się ospały, czasami otępiały. Ale jest życie pomiędzy.

Odkryłem, że leki nie oznaczają porażki, to instrument jak okulary dla mózgu, który czasami czyta za dużo.

Najtrudniejsza jest wiara – w lekarza, w proces leczenia, w siebie. Bo każdy miligram to eksperyment z tożsamością. Ale kształtowanie siebie to zawsze właśnie to: znalezienie równowagi między tym, co twoje, a tym, co konieczne.

Kiedy powiesz komuś, że masz schizofrenię, możesz zauważyć coś bardzo charakterystycznego w jego oczach – cień. Cień strachu, niepewności. Bo jak można kochać kogoś, kto czasami gubi się we własnych myślach?

A jednak można.

Ludzie są jak cienka pajęczyna – każda nitka porusza się, gdy coś się we mnie dzieje. Czasami ktoś odchodzi, bo nie rozumie. I to boli. Ale kto wie więcej niż sama diagnoza, pozostaje, by wciąż wracać po moje lekcje miłości do innych – cierpliwie, świadomie, a czasem po cichu.

Bycie szalonym w związku to nieustanny taniec – chcesz się do kogoś zbliżyć, a potem chcesz go odepchnąć. Czasami muszę powiedzieć: „Nie dzisiaj, nie dam rady” i zaufać, że druga osoba zrozumie.

Rozwijam się poprzez relacje. Każda z nich odzwierciedla odrębne ja: zdrowe ja, zranione ja, to, które wciąż wierzy w dobro.

I wiecie co? Schizofrenia nauczyła mnie, że miłość nie zawsze oznacza stabilność. Czasami chodzi o chaos, o trzymanie się za ręce w tym chaosie.

Nadzieja w chorobie?

Wielu mówi, że schizofrenia to wyrok dożywocia. Ja wolę myśleć o niej jak o podróży, której końca po prostu nie potrafię pojąć. Bo wiecie, życie z chorobą to nie tylko radzenie sobie; to także odkrywanie nowych wymiarów siebie.

Są dni, kiedy czuję, że wszystko się rozpada. Ale są też takie, kiedy patrzę w lustro i nie widzę „chorej osoby”, ale osobę, która walczy. Osobę, która potrafi się śmiać, nawet gdy świat momentami wydaje się rozpadać na pół.

Nadzieja to nie wzniosłe uczucie. To nie manifest. To szept. Czasami to proste: „Dzisiaj nie jest tak źle”. I to wystarczy.

To nie jest uzdrowienie, to bycie. Życie z chorobą, ale życie z wdzięcznością, czułością, prawdą.

Jestem czymś więcej niż tylko stanem?

Przez wiele lat wierzyłem, że schizofrenia jest definiującym aspektem mojej tożsamości, określając siebie jako „chorego”. Jednak to przekonanie jest błędne. Choć rzeczywiście wpłynęła na mój rozwój, nie ukształtowała mojej istoty na nowo. Nadal posiadam cechy, które posiadałem wcześniej: ciekawość, empatię i wrażliwość – być może nawet w większym stopniu niż wcześniej.

Definiuję swoją tożsamość, uznając, że noszę w sobie wiele „ja” – zdrowych, chorych, lękliwych i odpornych. Uznanie realności każdego aspektu jest niezbędne i akceptacja tej złożoności jest akceptowalna.

Ludzie mają skłonność do etykietowania. Jednak moje doświadczenie ze schizofrenią pokazało, że tożsamość nie jest bytem statycznym. Przypomina raczej rzekę – nieustannie płynącą, zmieniającą kształt, czasem spokojną, czasem burzliwą, a jednak niezmiennie spójną w swojej fundamentalnej naturze.

Czasami spotykam innych, którzy są chorzy i rozpoznaję w nich pewne aspekty siebie. To rozpoznanie nie jest związane ze wspólnymi objawami, ale raczej z iskrą w ich oczach, która mówi: „Zniosłem ogromne cierpienie, a jednak wciąż jestem”. To właśnie ta esencja przetrwania splata się z tożsamością człowieka.

Nie chcę być po prostu chory; wręcz przeciwnie, dążę do tego, by być osobą chorą – to rozróżnienie jest znaczące. To drugie sformułowanie oddaje poczucie dynamiki, bytu i subiektywności. Nie chodzi po prostu o „chory”, ale raczej o „osobę, która jest”.

Społeczeństwo – postrzeganie naszego świata i jego idealny obraz?

Życie z chorobą psychiczną w społeczeństwie wymaga ciągłego balansowania między widocznością a niewidzialnością. Z jednej strony, dyskusje na temat „zdrowia psychicznego” są powszechne – widoczne w kampaniach, hasłach i przejawach empatii na billboardach. Z drugiej strony, gdy ktoś otwarcie ujawnia diagnozę schizofrenii, natychmiast zapada cisza, ponieważ osoby często nie są pewne, jak zareagować.

Odpowiedzialność nie spoczywa na nich, lecz wynika z kulturowego lęku. W filmach osoby ze schizofrenią są często przedstawiane jako mordercy, geniusze czy prorocy, ale nigdy jako typowe jednostki. Prawdę mówiąc, jestem właśnie tym – zwykłą osobą, która po prostu doświadcza świata przez inny pryzmat.

Definiuję swoją tożsamość poprzez opór wobec tego postrzegania. Artykułując moje doświadczenia z chorobą, angażując się w pisanie, uczestnicząc w dyskusjach i wyjaśniając, że schizofrenia nie oznacza końca czyjegoś istnienia. Można pracować, tworzyć, kochać, marzyć. Życie jest wręcz możliwe.

Czasami postrzegam siebie jako reprezentanta tego, co niewidoczne. To skłania mnie do refleksji nad tym, jak wiele osób wybiera ciszę z powodu wstydu. Ilu z nich utrzymuje pozory „normalności”, podczas gdy w głębi duszy walczy o każdy oddech?

Nie szukam współczucia, oczekuję raczej zrozumienia. Jeśli go nie ma, liczę na choćby odrobinę ciekawości.

Dopóki będziemy wahać się przed poruszaniem tematu chorób psychicznych, będziemy tracić osoby, które mogłyby zapewnić nam cenne wsparcie.

Okres przejściowy…

Jedną z istotnych lekcji, jaką dała nam schizofrenia, jest to, że życie toczy się nie w wielkich wydarzeniach, lecz w drobiazgach. Występuje w przerwach – chwilach między snem a jawą, między ciszą a ekspresją, między strachem a spokojem.

To właśnie w tej codziennej równowadze odnajduję swoją tożsamość, a nie w diagnozie lub opisach medycznych.

Życie z chorobą to nie tylko ciągła walka; obejmuje ono również codzienne sytuacje. Są chwile, kiedy gotuję, słucham szumu deszczu i doświadczam ulotnego poczucia spokoju, kiedy wszystko wydaje się, na krótką chwilę, akceptowalne.

Właśnie w takich chwilach najskuteczniej pielęgnuję swoje prawdziwe „ja” – poprzez ciszę, prostotę i głęboką obecność tu i teraz.

Są chwile, kiedy tracę poczucie własnej tożsamości. Jednakże mam pewność swojego istnienia i to mi wystarcza.

Kim jestem, jeśli nie po prostu osobą dotkniętą chorobą?

To pytanie rozbrzmiewa we mnie niczym echo. Kim jestem, jeśli nie jestem chorobą? Jeśli nie jestem ani objawem, ani etykietą, ani zapisem historii klinicznej?

Możliwe, że uosabiam wszystkie te aspekty jednocześnie. Być może jestem osobą, która przemierzyła otchłań szaleństwa i powróciła z historią do opowiedzenia. Być może również nabyłem zdolność postrzegania świata nie tylko przez pryzmat racjonalności, ale raczej przez pryzmat współczucia.

Schizofrenia odebrała mi niezliczone aspekty życia – spokój, pewność siebie i zaufanie do własnych spostrzeżeń. Dała mi jednak również dar, którego nie zamieniłbym na nic innego: głęboką głębię wglądu. Spojrzenie na świat przez pryzmat choroby pozwala na głębsze zrozumienie, odsłaniając ulotną naturę bytu i wewnętrzny niepokój, który tkwi w każdym człowieku, choć nie każdy ma odwagę, by to przyznać.

Każdego dnia aktywnie kształtuję swoją tożsamość. Ta transformacja nie jest wynikiem terapii ani diagnozy, lecz świadomej decyzji o korzystaniu z życia, niezależnie od okoliczności.

Nie w charakterze „pacjenta”. Nie jako „przypadek”.

Jako osoba, która ciągle się uczy, zdaję sobie sprawę, że chociaż umysł może doświadczać chaosu, serce niezmiennie znajduje sposób na odbudowę.

Czasami ktoś pyta: „Czy dążysz do zdrowia?”. Nie wiem, jak odpowiedzieć. Dzieje się tak, ponieważ zdrowia nie można definiować wyłącznie jako braku choroby; obejmuje ono raczej akceptację własnej tożsamości, nawet w obliczu różnic.

Nie szukam już tego, co uważa się za „normalne”. Zamiast tego szukam spokoju. Co więcej, odkrywam, że można cierpieć na chorobę psychiczną i nadal wieść satysfakcjonujące i piękne życie.

Ostatecznie nie chodzi o pokonanie choroby, lecz o przezwyciężenie samego siebie.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Scroll to top